O krakowskim rzemiośle #13: pracownia lutnicza Marka Mieckowskiego

Dobre praktyki
14.05.2024

Skrzypce, altówki, wiolonczele i kontrabasy. Przed Markiem Mieckowskim instrumenty smyczkowe nie mają tajemnic. Rzemieślnik od ponad 20 lat należy do Związku Polskich Artystów Lutników, prowadząc przy tym autorską pracownię lutniczą, która znajduje się na os. Centrum B9. Pan Marek z muzyką związany jest od najmłodszych lat. Jej poświęcił również swoje życie zawodowe – najpierw jako muzyk, później nauczyciel. W pracowni zajmuje się budową, renowacją i naprawą wspomnianych instrumentów. Wszystkie są przez niego wykonywane ręcznie – z dbałością o najdrobniejsze szczegóły, przy zachowaniu tradycyjnych metod i starej sztuki lutniczej. Pan Marek zbudował ich już kilkadziesiąt. Jak sam przyznaje, najbardziej wyczekiwanym przez niego punktem pracy jest moment, w którym może usłyszeć pierwszy dźwięk nowo złożonego instrumentu. To czas, który urasta to rangi małego święta. Pracownia Pana Marka stała się kolejną z przestrzeni, w której rozmawialiśmy „O krakowskim rzemiośle”.

Muzyczne DNA, czyli o początkach

– Muzyce poświęciłem całe swoje życie. Dosłownie całe życie. Na harmonii grałem, mając około trzech lat. Potem długo uczyłem się gry na fortepianie oraz gitarze, którą bardzo lubiłem. Później przyszedł czas podstawowej szkoły muzycznej w Nowym Sączu, z którego pochodzę. To szkoła trwająca sześć lat, ja zrobiłem ją w jeden rok. Potem szkoła muzyczna drugiego stopnia – tym razem na kontrabasie. To właśnie on stał się później moim wiodącym instrumentem. Do dziś biegle gram na trzech instrumentach – na fortepianie, gitarze i kontrabasie. Wykorzystuję to w dodatkowym segmencie mojej działalności. Piszę, komponuję, mając w domu niewielkie studio nagraniowe.

– Decydując się na studia, wybrałem Państwową Wyższą Szkołę Muzyczną, a dziś Akademię Muzyczną im. Ignacego Jana Paderewskiego w Poznaniu. Skończyłem ją rok wcześniej – z wyróżnieniem. Zdawaliśmy wówczas egzaminy konkursowe. Wygrałem dwa – do NOSPR-u w Katowicach i do Orkiestry PRiTV w Krakowie. Z racji Nowego Sącza i bliskiego dojazdu do rodziców wybrałem Kraków. Zacząłem pracować w Orkiestrze Polskiego Radia i Telewizji, gdzie byłem aż do jej likwidacji, czyli 1996 roku. Współpracowałem również z Orkiestrą Kameralną Polskiego Radia Amadeus w Poznaniu – pod batutą Agnieszki Duczmal. W międzyczasie, od 1983 roku, rozpocząłem pracę pedagogiczną jako nauczyciel kontrabasu w Zespole Szkół Muzycznych w Nowej Hucie. Pracuję tam po dziś dzień, będąc kierownikiem sekcji instrumentów smyczkowych.

Lutnictwo, czyli o artystycznym zacięciu

– Kończąc szkołę muzyczną I stopnia, zacząłem grywać na gitarze w pobliskim zespole. W tamtych czasach, a więc w końcówce lat 60., nie było dostępu do zbyt wielu instrumentów. Niedobór sprzętu spowodował, że nakłoniłem mojego ojca, żebyśmy własnymi siłami wykonali gitarę elektryczną. Pomógł nam wówczas przyjaciel rodziny, załatwiając potrzebne składowe i części. Muszę nadmienić, że mój tata był chirurgiem, lubił rzeźbić w drewnie, mój dziadek jeszcze przed wojną pracował jako rusznikarz, więc te zdolności manualne towarzyszyły mi od najmłodszych lat i w pewnym momencie musiały na mnie przejść.

– W szkole muzycznej II stopnia grałem na kontrabasie, który nieraz wymagał jakichś drobnych poprawek czy napraw. W Nowym Sączu nie było wówczas żadnej pracowni ani żadnego lutnika. Siłą rzeczy zacząłem więc przy nim majsterkować sam. Uczyłem się na błędach i korzystałem z dostępnych materiałów i instrukcji, których – niestety – nie było zbyt wiele.

– W późniejszym czasie dowiedziałem się o istnieniu szkoły lutniczej im. Antoniego Kenara w Zakopanem. Korzystając ze znajomości mojego ojca, udało mi się tam dostać. Jeździłem do niej raz w tygodniu na dwa dni. Nauka polegała przede wszystkim na praktycznym podejściu do zawodu. Uczyłem się pod okiem Jana Łacka, wybitnego lutnika, który wprowadzał mnie do świata tego zawodu i zaprezentował praktycznie cały potrzebny warsztat. We wspomnianej szkole byłem około półtora roku.

Pasja i determinacja, czyli o ścieżce zawodowej

– W trakcie jednego z pobytów w Zakopanem do szkoły przyjechał świetny krakowski lutnik – Stanisław Król. Zgadaliśmy się. Powiedział mi wtedy: „Co będziesz jeździł do tego Zakopanego tam i z powrotem. Przyjedź do mnie”. Zaśmiał się, że nauczę się u niego więcej niż tutaj. W ten sposób kilka lat spędziłem u niego w pracowni. Bywałem tam każdą wolną chwilę. Warsztat Króla mieścił się na Wielopolu.

– Po jakimś czasie zależało mi bardzo, żeby zostać członkiem Związku Lutników Polskich. Jest to pewna ranga zawodowa, będąca niejako dopełnieniem wcześniejszych starań. Musiałem przystąpić do komisji w Warszawie, która mieści się na Krakowskim Przedmieściu. Regulamin ZPALU wymagał przedstawienia sześciu instrumentów. To dość pokaźna liczba. Tym bardziej, że pracowałem wówczas w radiu i dużo wyjeżdżałem za granicę. Na szczęście – pod okiem Króla – udało się je przygotować. Przedstawiłem instrumenty i zostały one przyjęte. Później miałem kolejne dwa lata na przedstawienie jeszcze dwóch instrumentów. Znacznie mniej pracy, ale wymogi o wiele ostrzejsze. Po tym zadaniu, w roku 2000, uzyskałem statut członka Związku Artystów Lutników Polskich. To dla mnie bardzo ważny tytuł, potwierdzenie pewnych umiejętności.

– W 1996 roku rozwiązano Orkiestrę PRiTV. Miałem dużo więcej czasu, żeby oddać się lutnictwu. W tamtym okresie dostanie lokalu czy warsztatu było jednak mocno utrudnione. Początkowo robiłem więc wszystko w domu. To był koszmar. Dużo brudu… szczególnie przy szlifowaniu i przygotowaniu instrumentów do malowania. Od około pięciu lat jestem tutaj, na os. Centrum B9. Niewielki lokal, ale własny, choć na początku trzeba go było odremontować. Jestem szczęśliwy, bo mam się gdzie podziać.

Heble, dłuta i piły, czyli o pracowni i technice

– Instrumenty – poza nielicznymi, drobnymi czynnościami – wykonuję w całości ręcznie. Wzoruję się przede wszystkim na instrumentach Stradivariusa oraz Gurneriego. Nie robię ich dużo, bo cały czas jestem aktywny zawodowo. W skali roku jest to najczęściej kilka instrumentów. To żmudna praca, wymagająca dużych pokładów cierpliwości i precyzji. Jej plusem jest to, że w dużej mierze jest cicha. Mogę więc pracować całą noc, jeśli jest taka potrzeba.

– Ten warsztat i ta praca są dla mnie odpoczynkiem. Z racji swojej funkcji w szkole jako kierownik sekcji jestem obecny na egzaminach blisko dwustu uczniów. Czasami cały dzień. Idę do domu coś zjeść i przychodzę tutaj odpocząć. Jestem w zupełnie innym, swoim świecie. Jak już zrobię jakiś instrument, to proszę jego właściciela o to, żeby coś na nim zagrał. Ten moment każdorazowo jest dla mnie świętem. Otwieram szampana i celebruję chwile.

– W samej pracy kluczem jest oczywiście materiał, czyli drewno. Jeszcze w latach 90. nie było do niego tak łatwego dostępu. Jeździliśmy po nie w rejony Tatr, Bieszczad czy Beskidu Śląskiego i tam kupowaliśmy. Dzięki temu mam obecnie drewno, które leżakuje u mnie od około 30 lat. Mam go tyle, że wystarczy mi na wykonanie blisko 150 instrumentów. W moim trybie ich wykonanie jest właściwie niemożliwe. Na brak budulca nie mogę więc narzekać.

– Do budowy instrumentów używam dziesiątek, jeśli nie setek narzędzi. Po części są to heble, dłuta i pilniki, które służą przez lata. Mam również specjalistyczny sprzęt, który pomaga przy takich czynnościach jak wycinanie czy zaginanie. Korzystając głównie ze świerku i jawora, przygotowuję płytę dolną i górną instrumentu. Później boczki i ślimak, czyli tak zwana głowa instrumentu. Osobną kwestią jest szlifowanie, malowanie i polerowanie, które zajmują co najmniej kilka tygodni. Po nałożeniu jednej warstwy lakieru następuję jej gładzenie. I tak dzień po dniu. Aż do uzyskania oczekiwanego efektu. Całość jest procesem długotrwałym, trwającym kilka miesięcy.

– Poza budową instrumentów zajmuję się również ich naprawą i wprowadzaniem korekt. Dotyczy to nie tylko instrumentów przeze mnie wykonanych, ale też przynoszonych przez różnych klientów. To duża odpowiedzialność. Zwłaszcza wtedy, kiedy w moich rękach trzymam np. XIX-wieczne skrzypce -cenne nie tylko w kategoriach zabytku, ale też finansów.

Trwała spuścizna, czyli o przyszłości

– W Nowej Hucie jestem obecnie jedynym lutnikiem. W całym Krakowie jest nas jeszcze kilku, choć nie wiem, czy będą osoby, które zechcą się podjąć wykonywania tego pięknego zawodu. Lutnictwa uczy się jeszcze w Zakopanem i Poznaniu. Być może tutaj znajdą się kontynuatorzy.

– Ta praca jest pewną filozofią. Wszystko, co w niej robię, staram się wykonywać jak najlepiej. Nie uznaję wypuszczania instrumentu, w którym coś nie wyszło, a później się to poprawiło tak, żeby nie było widać. Albo coś jest zrobione dobrze w całości, albo wcale.

– Wykonane przeze mnie instrumenty są czymś, co po mnie pozostanie. Można napisać książkę, można namalować obraz, ja robię instrumenty. To trwałe rzeczy, niezwykle dla mnie cenne. Tym bardziej, że są one sygnowane. Ktoś kupuje produkt, który jest opatrzony moim nazwiskiem. To duża sprawa i duży zaszczyt. Właśnie w ten sposób traktuję moją przygodę z lutnictwem.

Zainteresowanych kupnem ręcznie wykonanych skrzypiec, altówek i wiolonczeli lub naprawą instrumentów smyczkowych zachęcamy do odwiedzenia pracowni lutniczej Marka Mieckowskiego, która znajduje się na os. Centrum B9 (wejście od strony al. Solidarności) lub kontaktu telefonicznego – 668 043 667. Odsyłamy również na autorską stronę pracowni.

Na koniec chcielibyśmy podziękować Panu Markowi – za serdeczne przyjęcie, miłą rozmowę i prezentację rzemiosła. Było nam bardzo miło u Pana gościć.