O krakowskim rzemiośle: pracownia rzeźbiarska Łukasza Wiciarza

Dobre praktyki
22.11.2023

Podgórze, będące w przeszłości samodzielnym cesarskim miastem, to wyjątkowe miejsce na mapie Krakowa. Można by rzec, i nie będzie w tych słowach wielkiej przesady, że jest ono stolicą krakowskiego rzemiosła. To właśnie tutaj postanowiliśmy przeprowadzić pierwszą z rozmów, będącą jednocześnie początkiem naszego nowego cyklu – „O krakowskim rzemiośle”. Jego bohaterami będą lokalni rzemieślnicy, pasjonaci, których praca stanowi rzecz unikalną nie tylko w skali regionu, ale całego kraju. Chcemy w ten sposób docenić ich trud – szczególnie w dobie odchodzenia od małych, rodzinnych sklepów i zakładów.

Pierwszym z miejsc, które postanowiliśmy odwiedzić jest pracownia rzeźbiarska Łukasza Wiciarza – jedynego w Krakowie i jednego z niewielu w Polsce rzeźbiarzy szachów. Mieści się ona w niewielkiej kamienicy przy ul. św. Benedykta 3, zaledwie kilkadziesiąt metrów od przystanku tramwajowego. Spacerując wspomnianą uliczką, natrafimy na niepozorną witrynę, której charakterystycznym punktem jest okazała kasetka szachowa. Tuż po przekroczeniu progu pracowni uderza nas niesamowity, charakterystyczny zapach drewna. Nietrudno w tym miejscu przenieść się oczami wyobraźni do intensywnie pachnącego lasu. Gospodarza tego miejsca zastajemy przy pracy nad kolejnym kompletem szachów – z dłutem w ręku i w słuchawkach na uszach. Chwilę później zauważa nas i serdecznie wita. Rozpoczynamy blisko dwugodzinną rozmowę, pełną ciekawych historii, a przede wszystkim wielkiej pasji.

Maków Podhalański i pradziadek, czyli o rzeźbiarskich genach

– W Makowie się urodziłem i wychowałem. W zasadzie tylko przy mojej ulicy było dwóch, a może nawet trzech rzeźbiarzy, zajmujących się wyłącznie szachami. To w pewnym stopniu inspirowało, choć muszę przyznać, że pasja do tworzenia, robienia czegoś samodzielnie towarzyszyła mi już od dziecka.

– O tym, że mój pradziadek był rzeźbiarzem dowiedziałem się nieco później. Okazało się, że studiował ten fach w Wiedniu. Po powrocie do Polski rzeźbił orły i godła państwowe, z czego przez jakiś czas się utrzymywał. Później to rzemiosło w mojej rodzinie zanikło.

Artystyczne geny dały jednak o sobie znać i powróciły do Pana Łukasza, zdaje się ze zdwojoną siłą, w dość nieoczekiwanym momencie. Przez pewien okres, a były to blisko cztery lata, Pan Łukasz prowadził w Suchej Beskidzkiej niewielkie biuro turystyczne. Po pewnym czasie zauważył jednak, że praca „papierkowa” zaczyna go męczyć.

Z biura do pracowni, czyli nieoczywisty zwrot

– Zacząłem się wtedy zastanawiać, co robić. Tak się złożyło, że od mojego znajomego, który wówczas miał rozpoczynać studiowanie rzeźbiarstwa i przeprowadzał się do Gdańska, dostałem dłuta. To był początek mojej rzeźbiarskiej przygody. Zaczęło się od kota w bucie, dla którego inspiracją był nie tylko bajkowy „Kot w butach”, ale też mój prywatny. Po jakimś czasie zauważyłem, że to rzeźbienie zaczyna mi wychodzić. Musiałem jednak znaleźć taki segment, który będzie przynosił potencjalny zysk. I tutaj pojawiły się szachy, które są produktem – mimo wszystko – popularnym.

– Początki były trudne. Zrobienie pierwszych kompletów szachów – tak, żeby wyglądały jako spójna całość – a następnie znalezienie kogoś, kto zechciałby je kupić, nie było proste. To działo się jeszcze w Makowie, jakieś siedemnaście, osiemnaście lat temu. Udało mi się wtedy rozpocząć współpracę z niektórymi producentami, a szachy trafiały docelowo choćby do Sukiennic. Nie działałem wówczas pod własną marką, ale na zasadzie różnych zleceń.

Pierwsze lata swojej rzeźbiarskiej przygody Pan Łukasz spędził w rodzinnym Makowie Podhalańskim. Pracował w domu, gdzie stworzył niewielką pracownię. Do Krakowa przeprowadził się siedem lat temu. Zamieszkał na Podgórzu. Pojawili się turyści, bezpośrednia sprzedaż i o wiele korzystniejsze warunki do pracy. Nowa pracownia ma powierzchnię około 60 metrów kwadratowych. Pan Łukasz rzeźbi w niej szachy różnego rodzaju i różnego formatu. Dłuższą chwilę poświęciliśmy rozmowie o poszczególnych etapach realizacji, związanych z tym trudnościach oraz co oryginalniejszych zleceniach.

Proporcje i spójność, czyli o trudnościach po drodze

– Najtrudniejszą rzeczą przy tworzeniu nowego modelu jest – po pierwsze – dobranie proporcji, tak żeby to było rozsądnie rozłożone. Drugą sprawą jest powiązanie całości, aby to było spójne. Przy rzeźbieniu szachowych figurek muszę pamiętać, że produktem docelowym są szachy, w których bierki powinny być rozpoznawalne. Całkiem niedawno zostałem zapytany o stworzenie figur nawiązujących swoim wyglądem do gmin jednego z powiatów. Docelowo każda figura miała odpowiadać konkretnej gminie. Teoretycznie mógłbym to zrealizować, ale efektem końcowym byłoby zamieszanie na szachownicy i stworzenie zbioru figur nienadających się do gry.

– Zdarza się, że w trakcie rzeźbienia coś pęknie lub odpadnie. Tutaj jednak nie ma się co dziwić, a tym bardziej złościć. Z drewnem takie rzeczy po prostu mogą się zdarzyć.

Tematy zwierzęce, czyli o problematycznych zleceniach

– Muszę przyznać, że nie podejmuję się każdego zlecenia. Najbardziej specyficzną prośbą, jaką otrzymałem, było stworzenie kompletu, w którym po jednej stronie miały być koty. Tę część teoretycznie można było jeszcze rozpracować, rzeźbiąc np. kota na wieży. Problem w tym, że po drugiej stronie miały być… lamy. Okazało się, że przerosło to moją wyobraźnię.

– Innym przykładem mogą być tutaj szachy z bocianami. Tego zadania też się nie podjąłem. Tematy zwierzęce są więc takimi, które staram się omijać. One mi nie wychodzą, tak jak bym chciał. Zdarzają się sytuacje, w których mówię klientowi „Okej, spróbuję się tego podjąć, ale nie obiecuję, że ostatecznie mi się to uda”. A jeśli rozpoczynam pracę i na pewnym etapie zauważam, że sam nie jestem zadowolony z jej efektów, to ostatecznie rezygnuję z realizacji pomysłu.

– Nie mam sztywnej granicy pomiędzy tym, co lubię, a czego nie lubię rzeźbić. Bywa tak, że początkowo jakiś pomysł wydaje mi się fatalny. Po czasie okazuje się, że rzeźby są naprawdę niezłe, a praca idzie całkiem przyjemnie.

Przechadzając się po pracowni Pana Łukasza, natrafiamy na wiele interesujących kompletów szachowych. Różnią się od siebie nie tylko kształtem i rozmiarem (niektóre figury sięgają nawet dwudziestu centymetrów), ale też rodzajem drewna, z którego zostały wykonane. Zastanawiamy się, które były dla rzeźbiarza najciekawszym wyzwaniem i z których jest najbardziej zadowolony.

Szachy w prezencie dla Stinga, czyli o najciekawszych zleceniach

– Szachy, z których jestem najbardziej dumny, a które zauważyć można z przodu pracowni, należą do arcymistrza szachowego – Jana Krzysztofa Dudy. Powstało dla niego dziesięć takich kompletów.

– Dwa lata temu, w okolicach października, zgłosiła się do mnie klientka, będąca znajomą Stinga. Był to czas, kiedy zbliżały się okrągłe, siedemdziesiąte urodziny piosenkarza. W trakcie rozmowy okazało się, że lubi grać w szachy. Zostałem poproszony o przygotowanie dla niego kompletu figur, które później podarowano mu w prezencie. Jest zatem duża szansa, że moimi autorskimi szachami grywa brytyjski muzyk.

– Pewnego razu poproszono mnie o przygotowanie figury, będącej podobizną wujka klienta. Byłoby to o tyle problematyczne, że w tak małej skali nie da się odwzorować twarzy osoby. Kiedy ktoś spojrzałby na skończoną figurę, nie mógłby powiedzieć „Andrzej jak żywy”. Jest to zwyczajnie niemożliwe.

Interesujący jest również sam proces rzeźbienia. Stolik, przy którym pracuje Pan Łukasz, jest niewielki. Znajduje się na nim konstrukcja, która ułatwia utrzymanie figur w odpowiednich pozycjach w trakcie pracy. Skrawki drewna i wióry, które są produktem ubocznym rzeźbienia lądują w dużej szufladzie. Rzeźbiarz przyznaje, że szuflada ta zapełnia się średnio raz na tydzień. Stolikowi towarzyszy również lampka, która oświetla rzeźbione akurat figury. Zapytaliśmy Pana Łukasza o najważniejsze kwestie związane z tworzeniem zestawów szachowych – o to, z jakiego rodzaju drewna korzysta, czy istnieje technika idealna i czy rzeźbiarstwo to praca, przy której zdarzają się wypadki.

Od pomysłu do końcowego produktu, czyli etapy produkcji

– Zazwyczaj rzeźbię w drewnie lipowym, choć zdarza mi się eksperymentować z innymi rodzajami drewna. Próbowałem już z drzewem dębowym, czereśniowym, jaworowym, a nawet śliwowym. Rzeźbienie to niejednokrotnie praca od podstaw. Na początku jest bryła materii, którą trzeba obrobić. Niektóre fragmenty usuwam wstępnie piłą, a później – już właściwie do końca – pracuję dłutem. Trzeba być przy tym uważnym. Kiedy zrobię o jeden ruch za dużo, to później nie jestem już w stanie tego uzupełnić. Po wyrzeźbieniu figur przychodzi czas na kosmetyczne poprawki. Czasem trzeba coś wygładzić i tutaj korzystam głównie z papieru ściernego.

– W przypadku prototypów, czyli szachów, których wcześniej nie miałem okazji rzeźbić, rozpoczynam od szkicu. Proces ich produkcji jest wolniejszy, a samo rzeźbienie wykonuję na suchym drewnie. Pomaga to zachować większą precyzję ruchów. Jeśli zaś chodzi szachy, które produkuję, nazwijmy to w cudzysłowie, masowo, to tutaj pracuję zazwyczaj w drewnie, które wcześniej moczę w wodzie. Rzeźbienie jest wtedy łatwiejsze i można sobie pozwolić na produkcję większej ilości figurek w ciągu jednego dnia.

– Ważną kwestią jest to, aby dłuta były bardzo ostre. Jest w tym nawet pewna zasada, według której im dłuta ostrzejsze, tym bezpieczniejsze. Kiedy dłuta są ostre, to przykłada się mniej siły, a ruch można swobodnie kontrolować. Jeśli zaś są tępe, to łatwo stracić nad nimi panowanie, co mogłoby się skończyć zranieniem. Przy rzeźbieniu jednego zestawu szachów korzystam średnio z piętnastu dłut o różnej wielkości i kształcie. Ten sprzęt jest bardzo wytrzymały. Potwierdza to przykład dłuta, które trzymam w ręku. W ciągu kilkunastu lat pracy, w wyniku ostrzenia, zmniejszyło się zaledwie o dwa centymetry.

Skazy, czyli historia surowca

– W ostatnim czasie zacząłem dobierać do jasnych szachów drewno, w którym jest jak najwięcej skaz. Są oczywiście zwolennicy, którzy woleliby je idealnie gładkie, jednak coraz częściej przychodzą do mnie klienci, którzy uważają, że drewno to ma być drewno i jeśli są na nim skazy, to widać, że ono rosło i ma swoją historię.

Zamyślenie, czyli najczęstsza przyczyna wypadków

– Muszę przyznać, że w całej mojej karierze wypadków przydarzyło mi się – odpukać – niedużo. A odpukać w niemalowane jest tutaj dobrym powiedzeniem, bo w pracowni mam głównie właśnie takie drewno. Poważnie zraniłem się właściwie tylko raz i było to jeszcze na początku mojej rzeźbiarskiej drogi. Skończyło się wówczas na mocniejszym cięciu pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym i wizytą w szpitalu.

– Zdarzają się oczywiście lekkie nacięcia, choć częściej są to uszkodzenia garderoby – głównie, kiedy rzeźbię prototypy. Są wówczas sytuacje, w których myślami jestem już przy kolejnym ruchu. Zapominam wówczas o dłucie, które mam w ręku i odkładając je, dziurawię elementy ubioru.

– Na lewej dłoni, a konkretniej na kciuku i palcu wskazującym, właściwie nie mam linii papilarnych. Po prostu się zdarły. W czasach, w których nie było aż tak rozwiniętych badań DNA, byłbym więc idealnym włamywaczem.

W międzyczasie poprosiliśmy naszego rozmówcę o zaprezentowanie rzeźbiarskiego rzemiosła. Pan Łukasz zasiadł do stolika, przy którym zastaliśmy go na początku naszej wizyty i powrócił do rzeźbienia gońców wchodzących w skład zestawu szachów o motywie gladiatorskim. Po chwili zobaczyliśmy, jak uformowana już wcześniej figura nabiera ostatecznych kształtów i detali. Wymaga to niezwykłej precyzji i bądź co bądź dużego nakładu sił. Pan Łukasz przyznaje, że wypracowana technika rzeźbienia jest efektem lat doświadczenia i eksperymentowania nad konkretnymi ruchami. Przy okazji prezentacji umiejętności, zapytaliśmy rzeźbiarza o statystyki jego pracy.

Ponad sto figurek dziennie, czyli o czasach świetności

– W czasach, kiedy byłem w pełni sił, a więc kiedy byłem młodszy i nie oszczędzałem nadgarstka aż tak jak teraz, zdarzało mi się robić do czterech kompletów dziennie, co przekłada się na blisko sto trzydzieści figur. Problem był jednak taki, że ta praca była niestety odczuwalna kolejnego dnia. Teraz takich wyczynów już raczej nie powtarzam, jednak staram się nie schodzić poniżej dwóch zestawów jednego dnia. Przy czym mówimy tu o szachach uproszczonych, które produkuję regularnie i w dużych ilościach. Przy wykonywaniu bardziej zaawansowanych zestawów czas produkcji wydłuża się. Najtrudniej oszacować to w przypadku prototypów, bo proces tworzenia obejmuje nie tylko samo rzeźbienie, ale też zamysł, szkice i ich próby przeniesienia na drewno.

Powoli zbliżamy się do końca naszej wizyty. Tuż przed pożegnaniem pytamy naszego rozmówcę, czy towarzyszy mu poczucie o wyjątkowości jego pracy. Pan Łukasz, zanim odpowie, podchodzi do kompletu przedwojennych, unikalnych szachów, które niedawno udało mu się zakupić, a które pokazywał nam w trakcie spotkania.

Szachy z Krakowa, czyli o miłych nadziejach

– W momencie, kiedy rozkładałem te szachy przed naszym spotkaniem, przyszło mi do głowy, że byłoby naprawdę miło, gdyby za jakieś sto lat ktoś rozłożył komplet wykonanych przeze mnie szachów, zaprezentował je komuś w podobnej sytuacji i powiedział: „Proszę, to są mniej więcej stuletnie szachy. Robione w Krakowie, na św. Benedykta. Eh, ci starzy mistrzowie, teraz już nikt tak nie rzeźbi”. Taka właśnie scena stanęła mi dziś przed oczami. Mam więc pewną perspektywę, że to, co robię, będzie doceniane również w przyszłości.

Zainteresowanych kupnem ręcznie rzeźbionych szachów zachęcamy do odwiedzenia pracowni rzeźbiarskiej Łukasza Wiciarza, która znajduje się na krakowskim Podgórzu przy ul. św. Benedykta 3. Odsyłamy również na autorską stronę naszego rozmówcy, którą odwiedzić można pod następującym linkiem: http://mojeszachy.pl/.

Na koniec chcielibyśmy podziękować Panu Łukaszowi – za serdeczne przyjęcie, miłą rozmowę i prezentację rzemiosła. Było nam bardzo miło u Pana gościć.