O krakowskim rzemiośle #18: pracownia złotnicza Krzysztofa Bocheńskiego
„Ogranicza nas tylko wyobraźnia”. To zdanie w dobry sposób charakteryzuje wyjątkowy punkt na mapie krakowskiego Podgórza. Jest nim pracownia złotnicza Krzysztofa Bocheńskiego, znajdująca się przy ul. Kalwaryjskiej 1. Rzemieślnik prowadzi ją w tym miejscu od 2010 roku, choć samym złotnictwem zajmuje się już ponad trzydzieści pięć lat. Przed nim i jego współpracownikiem, Bogdanem Michniewskim, nie ma rzeczy niemożliwych. Wykonują biżuterię unikalną i wedle indywidualnych zleceń klientów. Pierścionki, obrączki, sygnety, klamry do pasków, a nawet przyciski do papieru – to tylko część wyrobów, które realizują. W swojej pracy łączą tradycję z nowoczesnością, pasję z doświadczeniem. Pan Krzysztof to kolejny z bohaterów naszego cyklu – „O krakowskim rzemiośle”.

Z połączenia przypadku i pasji, czyli o początkach
– Początek mojej przygody ze złotnictwem to swego rodzaju przypadek. Do zawodu wciągnął mnie mój szwagier – bardzo dobry złotnik, który obecnie pracuje we Florencji. Kiedy był jeszcze w Polsce, a ja szukałem swojej życiowej drogi, stwierdził, że to doskonały pomysł. To był 1988 rok.
– Z perspektywy czasu wspominam ten moment z uśmiechem. Żeby mieć jakiś wkład na rozpoczęcie biznesu, sprzedałem samochód. Za zarobione w ten sposób pieniądze kupiliśmy srebro. Zrobiliśmy z niego pierwszy nasz wyrób – bransoletki. Plany były szumne, bo mieliśmy je sprzedawać. A wyszło, jak wyszło. Jedną z nich mam chyba do dzisiaj (śmiech).
– Rok później trafiłem na praktyki do pracowni złotniczej przy ul. Siennej. Prowadził ją wówczas – i prowadzi do dziś – pan Janusz Kowalski. Z każdym miesiącem poznawałem tajniki rzemiosła i uczyłem się, jak być dobrym złotnikiem. Koniec końców spędziłem tam dwadzieścia jeden lat, zdobywając odpowiednie dyplomy, czeladnicze i mistrzowskie.

Z rozwagą i zaangażowaniem, czyli o własnej pracowni
– Po jakimś czasie zacząłem być namawiany – głównie przez moich bliskich, żeby otworzyć własną pracownię. Z początku myślałem o tym z dużą ostrożnością. Praca u kogoś, jakby nie patrzeć, była stabilna. We własnym biznesie nigdy nic nie wiadomo.
– Mimo wątpliwości nadszedł moment, kiedy mój kolega, prowadzący działalność przy ul. Kalwaryjskiej, postanowił, że opuszcza swój dotychczasowy lokal. Dał mi znać. Przyszedłem wtedy do właściciela kamienicy, bardzo miłego pana, i wynająłem to miejsce. Zrobiłem to, zanim odszedłem z pracy. Tak, żeby nie było odwrotu.
– Pracownię otworzyłem we wrześniu 2010 roku. Początki były trudne, ale tak jest chyba w każdym biznesie. Szczególnie pierwszy rok. Człowiek cieszy się z każdego klienta, nawet kiedy trzeba naprawić uszkodzony łańcuszek. Ale to jest wtedy frajda!

– Po pięciu latach dołączył do mnie Bogdan Michniewski, mój kolega z lat licealnych. W tamtym czasie miałem dużo pracy i zrozumiałem, że potrzebuję współpracownika. Boguś to uzdolniony plastyk, człowiek niezwykle rzetelny i uczciwy. Choć wcześniej nie miał do czynienia ze złotnictwem, już po dwóch, trzech dniach spędzonych w pracowni zrozumiałem, że będzie świetnym fachowcem. Przy okazji bardzo dobrze się rozumiemy i słuchamy podobnej muzyki, a proszę mi wierzyć, to naprawdę istotna sprawa, bo radio gra u nas cały dzień.
– Na renomę trzeba oczywiście zapracować. Zanim klienci zauważyli, że można nam zaufać, że nie jesteśmy pozorantami, musiała minąć chwila. Ale później ci klienci do nas wracali – i wracają dalej. Co więcej, polecają nas kolejnym. Zadowolenie tych, którzy skorzystali z naszych usług, tzw. marketing szeptany jest naszą najlepszą reklamą.

O złotnictwie słów kilka, czyli o codzienności
– Jako pracownia przede wszystkim realizujemy zamówienia klientów. Nie żyjemy z handlu, bo mamy chyba najmniejszy sklepik na Kalwaryjskiej. Wykonujemy usługi. Od napraw, takich jak zerwane łańcuszki czy powiększanie pierścionków po skomplikowane zadania. Realizujemy wszystko, co zaproponuje i wymyśli klient. On przychodzi z pomysłem, a my staramy się to zrobić. Tak naprawdę ogranicza nas jedynie wyobraźnia.
– We współczesnym złotnictwie istotną rolę odgrywa technologia. Trzydzieści lat temu, kiedy zaczynałem przygodę z rzemiosłem, wszystko było robione ręcznie, w stu procentach. Teraz naprawdę dużo rzeczy robimy w sposób cyfrowy. Oczywiście nie wszystko. Są klienci, którzy życzą sobie pracy ręcznej i taką też wykonujemy. Ale technika jest dla nas sporym ułatwieniem. Te same czynności zajmują o wiele mniej czasu, a efekt jest perfekcyjny, zero-jedynkowy, więc wszyscy są zadowoleni. Nie odwracamy się od tych technologii. One nie odejmują temu rzemiosłu, wręcz przeciwnie – pomagają na wielu płaszczyznach.

– Ręcznie wykonujemy m.in. obrączki. Proces ich powstania wygląda następująco: złoto rafinujemy i sprowadzamy do postaci czystego złota. Z niego robimy stop w wybranym przez klienta kolorze – zawsze w próbie 14 karatów. W tej kwestii trzymamy się tradycji. Po odlaniu sztabki następuje jej walcowanie, formowanie, oklepywanie i lutowanie. Po wycięciu odpowiednich elementów i ich połączeniu, oprawiany jest kamień.
– W bardziej skomplikowanych zleceniach, np. przy wielokamieniowych pierścionkach, zaczynamy od projektu, zazwyczaj w 3D. Używamy do tego specjalnych programów. Z projektu robimy woskowy wydruk, który następnie odlewamy i wykańczamy. Przy zamówieniach współpracujemy często z innymi rzemieślnikami, wykonawcami zawodów pokrewnych. Wśród nich są np. szlifierze, brązownicy, zegarmistrzowie czy odlewnicy.

Skupienie i cierpliwość, czyli o złotniczych trudnościach
– Najtrudniejsze są zazwyczaj banalne historie. Wskażmy chociaż naprawę pustych, cienkich łańcuszków. Trudność w nich jest czysto techniczna i skupia się na lutowaniu naprawdę niewielkich części, do czego potrzeba dużej precyzji. Choć dalej uważam, że mimo takich przeszkód, jest to zawód jak każdy inny. Wykonujemy to, czego się nauczyliśmy i staramy się robić to jak najlepiej.
– Są oczywiście walory, które stają się naszym atutem i sprzymierzeńcem. Na pewno jest to cierpliwość. Jeśli ma się ambicje artystyczne, to dobrze mieć jakieś zdolności, jakąś wizję. Ogromną zaletą jest też dobry wzrok. Kiedy zaczynałem pracę, potrafiłem odczytać cechę (znak Urzędu Probierczego, potwierdzający zawartość metalu szlachetnego w wyrobie – przyp. aut.) w środku obrączki bez okularów. Obecnie pracuję już z wykorzystaniem dwóch, a nawet trzech par okularów. Do oprawy kamieni używam natomiast mikroskopu. Do „chorób zawodowych” dodałbym także zwyrodnienia stawów, szczególnie w dłoniach i nadgarstkach. Po wielu latach mocno dają się we znaki.

Przycisk do papieru, talizmany i złoty wisiorek Emilii Wojtyły, czyli o najciekawszych zleceniach
– Przekrój zleceń, które otrzymujemy jest naprawdę szeroki. W ciągu piętnastu lat realizowaliśmy wiele ciekawych, często nietypowych pomysłów. Półkilogramowy, rzeźbiony w srebrze przycisk do papieru, klamry do pasków, sygnety herbowe – mógłbym wymieniać bez końca. W pamięć zapadła mi szczególnie historia pewnej pani, której – najpewniej – dzieci miały brać ślub. Chciała im podarować symboliczny prezent. Stwierdziła, że małżeństwo to „dwie połówki jabłka”. Zrealizowaliśmy tę metaforę, tworząc srebrne, otwierane jabłko – z dedykacją w środku.
– Część zleceń stanowią talizmany. Choć to może za duże słowo. Mówimy jednak o przedmiotach, które w założeniu zamawiających, mają im przynosić szczęście. Wykonywaliśmy np. całą serię Pierścieni Atlantów. Jedną z ówczesnych klientek była pani bioenergoterapeutka, która każdy taki pierścień sprawdzała przy pomocy wahadełka, żeby zbadać, czy jest zrobiony poprawnie.

– Swego czasu przychodziły też osoby, które miały swoje wizje talizmanów szczęścia – bardzo starannie narysowane i zwymiarowane. Był wśród nich m.in. pan, który zamówił kostki do gry. Jednak nie chodziło w nich o to, żeby nimi grać. W ich środku mieliśmy schować kamienie, podobno przynoszące ich posiadaczowi fortunę. Czy przyniosły? Tego nie wiem, ale robiliśmy! (śmiech).
– Z drugiej strony kilka lat temu wygraliśmy konkurs na wykonanie replik złotego wisiorka noszonego niegdyś przez mamę Ojca Świętego, Emilię Wojtyłę. Jego oryginał znajduje się w wadowickim muzeum, my natomiast wykonaliśmy około pięciuset kopii – w srebrze, pozłacanym i emaliowanym. Niedawno dostaliśmy propozycję, aby ponowić jego produkcję. W trochę mniejszym nakładzie, ale już niedługo powinny się one ponownie pojawić.

Zaufanie i rzetelność, czyli o wartościach
– Pracy jest aż nadto. W tygodniu pracujemy do 18, a często nawet dłużej. Na brak klientów absolutnie nie narzekamy. Otrzymujemy dużo zleceń i dużo napraw. W przypadku tych drugich właściwie nie odmawiamy. Odwiedzają nas przy tym różni klienci. Można powiedzieć, że cały przekrój społeczeństwa. Do każdego z nich podchodzi jednakowo – indywidualnie, rzetelnie i fachowo.
– Wielu z tych klientów to nasi stali bywalcy. Z częścią zdążyliśmy się zaprzyjaźnić. Poza tym mamy wspaniałych sąsiadów. To duża, zaufana grupa. Bywa czasami, że zanim pokonam drogę z auta do pracowni, to już zdążę usłyszeć kilka razy „dzień dobry”. To ogromna wartość dodana – i samego rzemiosła, i Podgórza.

– Kalwaryjska to zresztą małe „zagłębie” złotniczo-jubilerskie. Osobiście uważam to za zaletę, nie wadę. Klient nie jest tu skazany na jedyną pracownię w pobliżu, ale może wybierać spośród szerokiego wachlarza punktów. To zdrowa konkurencja, w której często nawzajem się uzupełniamy.
– Często powtarzam, że nie jestem artystą. Jestem rzemieślnikiem i robię to, co umiem najlepiej. Nie ma w tym nic wyjątkowego. Złotnictwo to zawód jak każdy inny. Jeśli natomiast wykonuje się go uczciwie, to to sprawia dużą satysfakcję. Czy się jest hydraulikiem, czy profesorem matematyki – wszystko może cieszyć, jeśli się to robi dobrze. I mam zamiar w tym trwać, dopóki zdrowie i siły pozwolą.

Zainteresowanych zleceniem wykonania lub naprawy biżuterii oraz wyrobów jubilerskich zachęcamy do odwiedzenia pracowni Krzysztofa Bocheńskiego (ul. Kalwaryjska 1) lub kontaktu telefonicznego – 502 277 411, 12 263 61 20. Odsyłamy również na Facebooka pracowni.
Na koniec chcielibyśmy podziękować Panu Krzysztofowi i Panu Bogdanowi – za serdeczne przyjęcie, miłą rozmowę i prezentację rzemiosła. Było nam bardzo miło u Panów gościć.